Jako jedyne postanowienie noworoczne postanowiłem zrobić kompleksowy przegląd organizmu. Dlatego też, z samego rana dnia 2 stycznia udałem się na badanie USG jamy brzusznej. Później miały być badania krwi, może rezonas. Po różnych przygodach ze służbą zdrowia (SMy, ILDASy i inne) oraz ostatnich imprezach świątecznych i tej sylwestrowej, warto dowiedzieć się czy mózg, wątroba, nerki i brzusio mają się dobrze.
Pan doktor od USG był bardzo miły. Nie tylko skupił się na jamie brzusznej, ale również zbadał ważne narządy poniżej oraz powyżej tego obszaru.
I mleko się rozlało.
Byłem zadowolony z wyników badania brzusia i narządów poniżej, ale niestety pan doktor zauważył coś w lewym płucu. Nie ukrywał, że to coś poważnego i poradził abym szybko skonsultował się z pulmonologiem!
Pomyślałem: kolejny dział medycyny do kolekcji, ale ja już nie chcę! Już medycyna mnie nie kręci. Przecież ogarnąłem już z grubsza tematy związane z sm, krętkami, białkami oligoklonalnymi, płynem mózgowo-rdzeniowym, antybiotykami… A teraz co? Płuca?
Wróciłem do domu z opisem badania i umówiłem się na wizytę do pulmonologa tego samego dnia. Zacząłem pytać doktora Google o co chodzi. Zrobiło mi się smutno. Bardzo.
Doktor Google zasugerował, że z takim opisem badania USG będę musiał powalczyć z:
- Nowotwór
- Gruźlica
Świat przestał istnieć. Odrealniłem się. Sprawa dziwna, przecież dobrze się czuję, ćwiczę, brak problemów z oddychaniem.
Wieczorem, tego samego dnia urocza pani doktor pulmonolog, po przeczytaniu wyników badania USG i zadaniu kilku dodatkowych pytań oznajmiła:
„Pacjenci się cieszą, kiedy mówię, że to nie jest rak tylko gruźlica”.
Chyba trochę mi ulżyło. Pół roku antybiotyków i powinno być ok. Gruźlica to choroba, którą się da wyleczyć. Pytanie: skąd ta gruźlica u mnie. Dostałem skierowanie na RTG klatki piersiowej oraz badania krwi, ponieważ badanie USG nie jest wyrocznią w diagnostyce gruźlicy.
Następnym przystankiem, jeszcze tego samego dnia, według polecenia pani doktor, było Mazowieckie Centrum Leczenia Chorób Płuc i Gruźlicy. Przy okazji przypomniałem sobie jak pachną w Polsce szpitale. Wspomnienia powróciły.
RTG zostało zrobione. Wynik badania miał być jutro.
Wieczorem długo nie mogłem zasnąć. W głowie układałem plany na następne pół roku leczenia. Jak ogarnę „przyziemne sprawy”. Było mi przykro i smutno. Bałem się. Cierpienie było tuż za rogiem.
Byłem pewien, że odpowiedziałem już sobie na pytanie „Dlaczego ja”. Widać niewystarczająco.
Dwa tygodnie przed tymi wydarzeniami przeczytałem:
[…] jeśli nie chcecie swemu własnemu cierpieniu pozwolić spoczywać na was choćby godzinę i ustawicznie już z dali zapobiegacie wszelkiemu możliwemu nieszczęściu, jeśli cierpienie i przykrość w ogóle odczuwacie jako złe, nienawistne i zniszczenia godne, jako plamę na istnieniu: to wówczas, oprócz waszej religii litości, macie inną jeszcze religię w sercu, a ta jest może matką tamtej: — religię wygody . Ach, jak mało wiecie o szczęściu człowieka, wy wygodni i dobroduszni! Bo szczęście i nieszczęście to dwoje rodzeństwa i bliźniąt, które wzrastają razem lub, jak u was, pozostają razem małemi! […]
Friedrich Wilhelm Nietzsche „Wiedza Radosna”. Przełożył Leopold Staff.
Czytając powyższe po raz pierwszy pomyślałem, że miałem w życiu wystarczająco dużo cierpienia i trudnych momentów (nie tylko związnych z chorobą). Własne ego mówiło: „ja wiem sporo o szczęściu”. Ba! „ja wiem sporo o życiu”.
Później pomyślałem, że jestem (byłem?) tym „wygodnym i dobrodusznym” człowiekiem, o którym mówił Nietzsche, że mało wie o szczęściu.
Czy wyznaję religię wygody?
Choroba (o której dużo na blogu pisałem) a później dobry stan zdrowia spowodowały, że za wszelką cenę chciałem stworzyć sobie wygodne, wolne od cierpienia warunki życia. Chciałem by nic mi w życiu nie przeszkadzało. Chciałem by wszystko było dobrze. Utopia.
Żyłem w przeświadczeniu, że już tyle przeszedłem, dlatego całe zło powinno mnie już omijać. Łącznie z prątkami gruźlicy. Uważałem również, że jestem w stanie unikać cierpienia i przykrych zdarzeń. Uważałem, że jestem w stanie zabezpieczyć się na przyszłość. Bliska mi była religię wygody.
Każda religia wiążę się z wyznawaniem nadziei. W chrześcijaństwie dajemy wyraz nadziei na życie wieczne. Religia wygody proponuje, że możemy osiągniemy niczym niezmącony stan na ziemi. Będzie ciepło i przytulnie. Małe pieski będą biegały wokół chatki w Bieszczadach. Och tak! Piękna wizja!
Nie byłem w stanie osiagnąć permanentnego szczęścia. Im bardziej goniłem, starałem się i dbałem o szczegóły tym bardziej szczęście uciekało. Szukałem szczęścia w świecie zewnętrznym. Zrobiłem dużo by zabezpieczyć się na przyszłość. Wielu ludzi powiedziałoby, że osiągnąłem sukces. A ja dalej myślałem, że muszę działać, kolekcjonować, zarabiać, inwestować, „ustawiać się w życiu” bym uniknął cierpienia w przyszłości. Rozrywałem się wewnętrznie. Z tym wiązały się jeszcze gorsze rzeczy: dzień dzisiejszy był zatruwany myślami o jutrze. Trwało to lata.
Porażka
Tak się nie da. Nie byłem tego świadomy. Poplątało się wszystko. Nie akceptowałem żadnego bólu, żadnego cierpienia (nie tylko fizycznego). Im bardziej z tym walczyłem tym bardziej ból wylewał się na powierzchnię. Wylewała się frustracja, zgorzknienie i pesymizm. To bolało. Nie lubiłem tego stanu i nie lubiłem siebie w tym wydaniu. Zatruwałem wiele aspektów życia. Szukałem metod, środków, które mogłyby temu zaradzić. Szukałem nie tam gdzie trzeba. Różnymi rzeczami chciałem kompensować sobie ten ból.
W poprzednim wpisie napisałem, że „ból to ból”. Teraz powiedziałbym, że w większości przypadków ból chce coś ci powiedzieć. Nie twierdzę jednak, że ból uszlachetnia.
Co cierpienie nam mówi
Wracając do mojej historii z prątkami gruźlicy. Przez dwa dni wyborażałem sobie to, co bedzie się działo przez najbliże pół roku leczenia.
Matko! Znowu tony antybiotyków, szpital przez półtora miesiąca. Masakra. Przecież już tyle przeszedłem więc jak to możliwe, że znowu coś!
Znowu jakaś choroba zmusza mnie do zostawienia swojego codziennego życia i planów. Porzucenia rutyny dnia, która wydawała mi się nudna, a teraz wydaje mi się na wagę złota. Znowu zwolnienie chorobowe, brak pracy, która nie raz powodowała stres i chęć bycia gdzie indziej. A teraz myślę, stojąc twarzą w twarz z przykrym scenariuszem, że codziennie z wielką chęcią bym do tej pracy chodził. Z uśmiechem.
Ficzynie nic nie boli. Jeszcze, ale zacznie – pomyślałem. Spirala myśli prawie ruszyła.
Popatrzyłem na sytuację z dystansu. Zacząłem obserwować myśli, które same się pojawiały. Pojawiały i przemijały. Nie powstrzymywałem tych negatywnych myśli. Świadomie chciałem by pojawiło się ich więcej. Chciałem skorzystać z tego pesymizmu. W tym bólu chciałem dostrzec to czego najbardziej potrzebuję w życiu. Dostrzec to co jest dla mnie wartością.
Szczęście i nieszczęście to rodzeństwo. Nie zobaczysz gwiazd na jasnym niebie.
Tu powinien nastąpić koniec wpisu, ale kilka wyjaśnień poniżej
Badania RTG, badanie OB oraz powtórne badanie USG w szpitalu wykazało, że jestem zdrowy. Zastanwiałem się dlaczego to się wszytko wydarzyło. 2 stycznia. Szczczęśliwego Nowego Roku!
Pierwszy lekarz od USG mógł się pomylić. Albo zrobić mi psikusa noworocznego. Ktoś inny powiedział, że to cud.
Hej M
Mnie też takie różne chore uczucia nie dają spokoju… Zawsze coś 🙁
Dobrze napisane że cierpienie czai się tuż za rogiem…
Szukam zawsze jakiegoś rozwiązania tego co mnie akurat męczy i małymi kroczkami daje na przód…
Zawsze coś takiego napiszesz co mnie poruszy i natchnie…
Idę na przegląd i ja i aż się boję…
I wiem że tylko spokój mnie uratuje…
Serdecznie pozdrawiam i życzę takiego właśnie spokoju
O
dlaczego mówiesz, że to chore uczucia? ZObacz co za tym się kryje. Uczucia są bardzo niestabilne – nie ma takiego stanu, który trwałby wiecznie
Choroba przebrzydła to i odczucia chore…. Do tego kilogram zbędnych myśli i brak dystansu… Strach i złość… A uwierz ostra walka się toczy cały czas… A końca nie widać i zawsze coś… Poproszę o jeden dzień tylko jeden malutki dzień bez tego ciężaru…