Do 25 roku życia było dobrze. Czasami nawet bardzo dobrze. Młody, silny, z super wskaźnikiem BMI, zadowolony z życia. To był krótki opis dla osób chcących sobie wyobrazić moją osobę. 25 lat, przystojny, zdolny, dobrze rokujący. To było dla osób chcących sobie wyobrazić bardziej.
Objawy
Zaczęło się niewinnie od napadającej sztywności karku oraz bólu nadgarstka. Objawy pojawiały się nagle, po kilku dniach ustępowały. I tak tygodniami od maja 2009 roku. Sztywność karku pojawiała się szczególnie w sytuacjach stresowych. Diagnoza lekarzy: więcej ruchu, mniej pracy przy komputerze. Zaznaczam, że prowadziłem w tym czasie dość aktywny tryb życia. „Praca, knajpa i szkoła”. Systematycznie ćwiczyłem, byłem „fit and healthy”, prawie tak samo jak obecne gwiazdy Instagrama. Ok, rozumiem, prawie robi wielką różnicę.
Niemniej źródło dolegliwości związane z brakiem ruchu wewnętrznie odrzucałem. Skorzystałem w tym czasie z kilku masaży, które łagodziły problem. Dowiedziałem się również jak odróżnić profesjonalny masaż leczniczy od głaskania po plecach. Jednak z czasem pojawiły się objawy takie jak kłucie w sercu, (pomimo, że byłem szczęśliwie zakochany, kochający i kochany), uczucie braku powietrza, ogólna drażliwość, dziwne zmęczenie. Podobnie jak pozostali opisujący swoje przypadki, korzystałem z usług służby zdrowia, która dawała recepty na niepotrzebne lekarstwa (np. na uspokojenie). Wcale ich nie brałem. Przecież ja byłem spokojny! Spokojnie sobie studiowałem, pracowałem na część etatu, pielęgnowałem związek i planowałem ślub, który miał się odbyć za kilka miesięcy.
Byłem za młody, żeby zatruwać organizm środkami na uspokojenie. Dziwne, że nie pomyślałem tak samo o alkoholu etylowym. Teraz o tym myślę. Ale wtedy… przecież każdy pije. Little party never killed nobody.
Kiedy cegła spada na głowę w drewnianym kościele?
W takich kategoriach myślałem o tym, co nastąpiło. Kulminacja wydarzeń nastąpiła w styczniu 2010 roku. Udałem się do lekarza internisty, ponieważ odczuwałem dziwny stan otępienia. Polecono mi mierzenie ciśnienia. Ciśnienie było w porządku. Po trzech dniach udałem się do pani doktor, która dostrzegła delikatny oczopląs patrząc głęboko w moje oczy. Nie był to dobry czas na romanse, dlatego też tego samego dnia miałem już zapewnione łóżko w szpitalu na oddziale neurologii. Spędziłem w szpitalu dwa tygodnie, poznałem wielu pacjentów, pielęgniarki i szpitalne korytarze. Czułem się nawet dobrze. Przez pewien czas byłem jedynym „chodzącym” pacjentem w pokoju. Pomagałem innym. Tymczasem docierały wyniki badań, a lekarze bali się wprost powiedzieć, o co chodzi. A jeżeli nie wiadomo, o co chodzi na oddziale neurologii, to chodzi o stwardnienie rozsiane. Wtedy rozpocząłem proces edukacji, przyspieszony kurs medycyny, za który oceny wystawia mi życie. Na wypisie ze szpitala przeczytałem: „Idiopatyczna choroba demielinizacyjna. Przypadek do dalszej obserwacji”. […]. „W trakcie hospitalizacji samoistnie wycofały się zaburzenia widzenia. W oparciu o objawy kliniczne i wyniki badań można u chorego podejrzewać idiopatyczną chorobę demielinizacyjną, jednakże w chwili obecnej nie spełnia w pełni kryteriów diagnostycznych – McDonalda z 2005.” Chory, ale nie spełnia kryteriów – już wtedy podejrzewałem, że leczyć to raczej mnie nie będą.
Znak zapytania
Na karcie szpitalnej przypiętej do łóżka zawsze widniał „znak zapytania”. Nikt nie wiedział, co ze mną zrobić. Nawet ksiądz, który systematycznie odwiedzał (mój) oddział neurologii. Żadnych leków nie dostałem. Wtedy nie byłem spokojny. Ja młody, ja silny, ja z sm? Czy na początku tego wpisu napisałem „dobrze rokujący”? Pan dr n. med., szanowny pan ordynator, oznajmił, że lepiej przygotować się na najgorsze. Podziękowałem. Pojechałem do domu. Prawdopodobnie płakałem. Najgorsze nastąpiło za 4 dni…
Leave a Reply